Zacznę tę recenzję od najbardziej znaczącej odpowiedzi na znienawidzone przez uczniów podstawówki pytanie: "co autor chciał nam powiedzieć...?". Ano, Michael Bishop uważa, że czas jest w pełni subiektywny i stara się nam ten pogląd przybliżyć. To, czy znajdziemy się w przeszłości, zależy wyłącznie od nas i sposobu, w jaki postrzegamy świat i spajające go zależności czasowe. Do podróży w czasie potrzeba przede wszystkim głębokiej i prawdziwej... sennej wizji. Maszyneria jest drugorzędna. Takie są podstawy projektu "Biały Sfinks", którego twórcy zamierzają zbadać Afrykę sprzed dwóch milionów lat, wysyłając tam naocznego świadka. Tak też jest uformowana ta książka - najważniejszy jest człowiek i drobiazgi kształtujące jego losy. Wielkie idee istnieją dopiero dzięki temu, że są ludzie, którzy postrzegają je jako takie.
Życia podróżnika w czasie Joshui Kampa i Johna Monegala, zwykłego (no, może nie do końca) Amerykanina poznajemy jednocześnie, kawałek po kawałku i wydarzenie po wydarzeniu. Zaspojleruję bezczelnie i od razu wyjaśnię, że to jedna i ta sama osoba. Oba życia głównego bohatera rozdzielone są dwoma milionami lat, a jednak autor zgrabnie pokazuje nam ich podobieństwo. To też prosta i wypowiadana już wcześniej myśl - że nie zmieniliśmy się jako ludzie od czasów, kiedy bawiliśmy się z hienami w chowanego na afrykańskiej sawannie. Tyle, że Bishop potrafi ją wzruszająco opisać, pozwalając nam poczuć łączącą nas z naszymi prymitywnymi przodkami wspólnotę myśli i uczuć. Nie jest to jednak banalne opisywanie szlachetnych dzikusów, ale w miarę prawdziwe odzwierciedlenie nieprzyjemnych warunków życia naszych przodków. Czasem jednak mamy okazję przekonać się, że wstąpili oni już na drogę, "na końcu której są pięciocentowe cygara, długogrające płyty i cadillaki z automatycznie otwieranym dachem". I nie chodzi tu tylko o narzędzia, ale raczej o pewne nieuchwytne coś, które oddziela człowieka o zwierzęcia. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale ci, którzy przeczytali opis habilińskich rytuałów, zgodzą się na pewno z powyższą wypowiedzią.
Wstawiłem oryginalny cytat z książki, bo chciałem dać przykład niezwykłego języka, jakim jest napisana. Michael Bishop może nie przedstawia najoryginalniejszych idei świata, ale za to przedstawia je po swojemu i, dalibóg, przyjemnie się to czyta. Bardzo często jest się zaskakiwanym przez zdanie, którego zakończenie w pełni odbiega od tego, czego oczekujemy, ale składa się z początkiem w logiczną całość. Autor ma swój niezwykły sposób patrzenia na świat i potrafi to odzwierciedlić w sposobie, w jakim pisze.
Kończąc książkę, Bishop elegancko wywraca do góry nogami większość z naszych dotychczasowych pomysłów na to, co też naprawdę się wydarzyło. Miesza przyszłość z przeszłością, świat duchów z rzeczywistością i robi to, co każdy porządny autor sf - pokazuje świetlaną przyszłość.
Powieść mogłaby dostać maksymalną notę, ale niestety autor podpadł mi, zamieniając opis wyposażenia podróżnika w czasie w ulotkę reklamową. Przez całą stronę raczeni jesteśmy nazwami amerykańskich firm produkujących koszulki, manierki, pistolety, scyzoryki i inny sprzęt potrzebny do przeżycia w plejstocenie. Naprawdę, można to było sobie darować. Dlatego tylko nota cztery i pół plus rekomendacja - czytajcie, bo warto.
PS: Łoziński strikes again! "Kiedy Bilbo Bagosz z Bagoszna..." - niestety, tłumacz użył cytatu z tego nieszczęsnego przekładu.
Michael Bishop "Nie masz wroga prócz czasu"
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2000
ISBN 83-7150-606-6
|
|